Bogusław Szumowski

* 1936

  • "Potem powstał urząd dopiero, nazwali go PUR, i w szkole, gdzie teraz jest ogólniak, tam był Wilczyński, prowadził PUR. Bo to był taki, no, urzędnik sprzed wojny. I zasiadł na tym PUR-ze, tu nawet wsie nasze inaczej ponazywał, swoim imieniem. Nasze to nie był Lubcz, tylko Pietrowo. Bo on był Piotr. No w ten sposób przeinaczali z niemieckiego na polskie."

  • "Rosjanie, ci, co tu byli, tu w Lubczu, może by było różnie. Ale Rosjanie, to jak chcieli pohulać, a przede wszystkim szukali dziewcząt, i wódki, pić. No ale żeby to, ta wódkę jakoś trzeba zyskać, trzeba coś zapłacić. A już niemieckich rzeczy po jakichś trzech-czterech… To nieraz wozili, samochód, i na samochodzie zabrali krzesła gdzieś, gdzie Niemka była sama, weszli, czy fotele, stoły, i rozwozili. No on za to chce, za te dwa krzesła, pół litra bimbru. To komu brakowało, to dał tego pół litra bimbru, a te krzesła dali. No ale potem coraz robiło się ludzi więcej, napływało już Polaków, to w Krzyżu paru zginęło Ruskich. Głową nałożyło za te wszystkie swoje wyskoki, że to pójdzie do sklepu, i zabierze kasę, czy co. Bo tak w ten sposób robili, że dwóch udaje pijanych mocno, i automatami, i z kasy zabierali. Ale to takie… I w Polsce tak, może i dzisiaj jest, jak zaskoczą, to zabiorą. No ale przyszli na nasz Lubcz, przyjechali, bo mieli konie, wozem, i medali po rusku, od lewego ramienia do środka piersi, pół piersi zalepione, ale pojechali świnie kraść! No i był tu u jednego gospodarza taki nieznajomy, z Polski, z Centrali gdzieś, i też się krył. Ale nikt nie mógł się niczego… I pracował u tego gospodarza, przy pomocy w gospodarstwie. Ale on miał karabin, bo musiał mieć. I teraz jak zaczęli pukać do drzwi, „Haziajin, otwari!”. A akurat trafili na poznaniaczka, zza Noteci. On tam może i rozumiał jedno na sto słów, nic z nimi… Ta kobieta, jego żona, narobiła krzyku, dzieci pisku, że Ruskie nocą napadli na nich. No a tamci z wozu końmi wjechali na podwórze, do tego już świnie wypuścili, tucznika dużego, i ładować na wóz! A ten nie spał, ten, co pomagał, nie spał w domu, tylko spał w budynkach gospodarczych, gdzieś tam w stodole, czy nad oborą na sianie. A on okienko lekko uchylił, z karabinu mac! I tego z wielkimi medalami zabił na miejscu. I kto jeszcze potem go przejechał, kołem, jak leżał, tego Ruskiego…? No i było, za Berlin odznaczony był, za Leningrad, tyle przeszedł, a przy świni poległ."

  • "W 1945 roku, jak już dojechaliśmy, jechaliśmy na Poznań, ale stanęliśmy w Kobylem Polu, i tu raptownie zaczęli strzelać. No myśleli ludzie, że Niemcy wrócili, Ruskich odrzucili od frontu linii. To cuda niewidy się wytwarzały, no bo teraz będziemy akuratnie w ogniu, bo z tej strony strzelają, i z tej strony strzelają. Ale nikt nie wiedział, że to już jest koniec wojny, że podpisali. Nas spotkał przyjemny ten dzień w Kobylim Polu przed Poznaniem, na głuchym torowisku, gdzie my byliśmy. Później już, po dwóch dniach w Kobylim Polu ruszył pociąg. I pociąg dojechał do Krzyża, i w Krzyżu na wałczowskim torze, tak samo to był głuchy tor, i tu rozładowywać się. Rozładowaliśmy się po trudzie, bo ojciec jako kaleka nie mógł nic, a wszystkiego było dwa wagony. No i dwa wagony ze wszystkim rozładować, to było. I pierwsze gdzie, to przed szkołę, gdzie teraz jest gimnazjum i liceum, i ten park, i w tym parku dwa dni jeszcze przebyliśmy, przenocowali dwa dni w parku. A krowy to pasłem w kolejowym parku, przy Staszica. To ta funkcja dopadła mnie jako dziewięcioletniego chłopca. Woda strasznie była czarna, ale płynęła bardzo wartko tym kanałem, którego już dzisiaj nie ma. I w ten sposób potem tutaj poszli, pojechali szukać, a powstał w tym czasie, jak my przyjechali, to nasz był do Krzyża pierwszy pociąg, pierwszy transport repatriantów zza Buga. A potem po dwóch dniach to już przyjechali z Tarnopola ludzie, tak samo jak my. I tak samo do tego parku wszystkich tam zładowali, i każdy, kto chciał, to… Domy były puste w Krzyżu, wszystkie wolne. My jako dzieci, miałem dziewięć lat, to biegaliśmy po domach, nas nic nie interesowało. Do jednego przyszliśmy, to choina stoi ubrana, przy szkole, znaczy się w mieszkaniu. Nie ma nikogo, drzwi pootwierane, stoją garnki, kieliszki, wszystko po kredensach. No nic, ale jak to nie było nasze, to jak to dzieciom kiedyś mówiono: „Jak nie twoje, to nie rusz”. No to tak pobiegaliśmy, pobiegaliśmy, szukali, gdzie jest piłka, żeby piłkę znaleźć, w ten sposób. No i potem na 13 maja my już zaczęliśmy tu się przebierać na Lubcz Wielki, bo ojciec znalazł. Tu było wolne mieszkanie, nie zamknięte, otwarte. Nic nie było w mieszkaniu, oprócz słomy. To Ruskie wojska, tu jak szli frontem, to nocowały w tym mieszkaniu, na słomie, na podłodze. Bo to my jesteśmy blisko granicy z Drawskiem, z Notecią, granica polsko-niemiecka, to te najbliższe wioski to były już wszystkie domy wyszabrowane. Ani jednego zwierzęcia, ani psa, ani kota, nic nie było. Wszystko było puste. Krowy zabrali Ruskie. Najwyżej maszyny, te rolnicze, to stały po stodołach, bo jeszcze nikomu nie były potrzebne, bo jeszcze taki był czas. A w mieszkaniu ani krzesła, ani nic, tylko tak jak Ruskie mogą zachować się w mieszkaniu, wojsko, to proszę sobie wyobrazić, że był jeden pokój, gdzie chodzili się załatwiać, bo nikt nie wyszedł."

  • "Jak się dowiedział, że wszystkich będą pod rząd ludzi, którzy nie mieli nic z polityką, nic, ale będą wywozić, na Syberię wywozić, to wtenczas przyszedł ojciec do domu i mówi: „Nic z naszego tu życia”, bo, mówi, „może być lada dzień, przyjdą, zbieraj się, parę godzin dadzą na zebranie i na Syberię”. I wtenczas ojciec, akuratnie można było już… Front ruski i polski to już był na terenach polskich, i wtenczas, to było gdzieś koniec kwietnia, wyjechaliśmy stamtąd. A do stacji było 14 kilometrów, pomimo, że miasto było powiatowe. Nie było kolei żelaznej, że to w swoim mieście załadować się. Na stację towarową, i pod otwartym niebem ze wszystkim swoim dobytkiem, i z zapasami, bo jechaliśmy w ciemno, nie wiedzieliśmy, gdzie zajedziem i po co jedziem. Tylko tyle jechaliśmy, żeby nie trafić na wywózkę, żeby nas nie wywieźli."

  • "Jak my już tą słomę uprzątnęli, uprzątnęli mieszkanie, wszystko pozamiatali, zjawiła się właścicielka. Przyszła, i z wielkim krzykiem, że to jest jej. „No jak twoje, no to dobrze, przecież my tego tutaj nie zabrali. Ale teraz będzie twoje i moje”. No to bardzo się stawiała. Ojciec nie chciał nic, poszedł, a urząd miał ruski lejtanant w Krzyżu. I mówi, że tak i tak z Niemką, stale się stawia, że, mówi, „Mogę nie wytrzymać, mogę jej dać kopniaka”. No a on mówi: „Nie trzeba kopniaka, bij jej w mordę, i won!”. No ale my tego nie robiliśmy, i potem przyszedł tak samo, po paru miesiącach nakaz Ruskich, wszyscy won, do transportów."

  • "Jak postanowił, potem dowiedział się o wszystkim, postanowił wyjechać za wszelką cenę. Pomimo, że bardzo Ruscy nie chcieli. Znaczy się, nie było takiego przymusu, żeby nie puścić. Ale namawiali, żeby nie wyjechał, że dostanie pracę, syn już dorasta – bo nas było pięciu, to był jeszcze ode mnie starszy o pięć lat brat, że już on ojca zastępował nieraz, jechać przywozić pocztę – że to tyle jest mężczyzn, tyle chłopaków, to tyle będzie, znaczy, wielka siła. A ojciec jednak mówi: „A, syn jest już tam na polskiej stronie, jadę tam, tam mam też rodzinę”. No i w ten sposób puścili. Ale w każdym razie ten mówił ruski oficer, że „Przekonasz się, jak zajedziesz. Bo was wiozą – on już wiedział dokąd – na poniemieckie…”. A my jeszcze nie wiedzieliśmy, a to kierowali cały transport tam, gdzie oni chcieli, gdzie były wolne miejsca, przecież nie zawiozą tam, gdzie ludzie mieszkają. No i wtenczas, jak już tak się stało, to jeszcze mówił Ruski do ojca, ojciec powtarzał w domu, że „Ayn to ciebie może namówić, ale ojciec syna nie może namówić, żeby wrócił z wojska. Przecież dostaniecie tu pracę, i wszystko”. Ale ojciec wiedział, że wszystkich tych już zaczęli wywozić. No i w każdym razie my wyjechaliśmy, no i w wagonach, wagony dostaliśmy kryte. Akuratnie był tam, że pracował już u Ruskich, i był poszkodowany przez Niemców, tyle wycierpiał, to przyszli i ludzi stłoczyli po trzy, po cztery rodziny do jednego wagonu z dobytkiem. A mego ojca, jak poszedł ojciec do tego Ruskiego, on mówi: „Ile chcesz wagonów?”. I dał od razu trzy wagony, na naszą jedną rodzinę. My załadowaliśmy się, pomieściliśmy się do góry, bo dużo zboża było, żywności, wszystkiego, bo dosyć ojciec stał w tym czasie majątkowo. No i konie, krowy, a dla innych to więcej nie pozwolili, jak jedną krowę tylko wziąć do wagonu, i konia, kto wziął. A dla nas to mówi: „Ile masz, tyle bierz”. To przyjechaliśmy, dwa konie, trzy krowy, świń, cały swój dobytek przywieźli tu."

  • "Jak my już weszliśmy na te gospodarstwo, na zabudowania, przewieźliśmy się z Krzyża tu do Lubcza, to po dwóch czy po trzech dniach wróciła Niemka. I była bardzo zdziwiona, bo to już było, że my byliśmy w jej mieszkaniu. No i po niemiecku nikt niczego z nas nie umiał rozmawiać. I niczego nie rozumiał. Parę słów takich najprostszych to umieli, znali, a tak więcej nikt z niemieckiego nic nie rozumiał. Ona sobie darła się, my nie wiemy, czy ona nas tam wyzywała, czy co, ale jak my mówili, to ona już nic nie mówiła. Ale my wiedzieliśmy, że ona mówiła „meine, meine”, no to, że to jej jest. I później ona weszła, i poznosiła co było w zabudowaniach gospodarczych, takie gospodarskie rzeczy, widły, i szpadle, i haczki, wszystko do pokoju. Zajęła dwa, matka od razu była nie za bardzo zadowolona, mówi: „No i co, tyle u nas jest, i ona dwa ma pokoje, a my też mamy dwa, i kuchnię”. No i wtenczas pomału ona przebyła do wieczora, i znowuż gdzieś się podziała, i nie ma nikogo. Mieszkanie puste, nie było nigdzie kluczy w drzwiach, ani jej nie było zamknięte, ani nasze. No i potem już wiedzieliśmy, że ona gdzieś odchodzi. Była bardzo wredna. Widząc, że u nas, w naszej rodzinie, było tyle dzieci, wszystko, jeszcze agrest nie dorósł, oberwała, i zginęła, i nie wiemy znowuż, gdzie się podziała. No gdzieś chodzi w kierunku Krzyża. No ale nie dopytywali się, a potem ona już… Ktoś był tam u nas z tych przyjezdnych Polaków, i powiedział, że ona gdzieś chodzi na Łokacz, nad jezioro. Tam miała jakąś rodzinę, i tam do nich chodziła. I potem przychodziła z taką małą dziewczynką dziesięcioletnią, mówiła, że tam „jej matka kaput”, no i że ojca też nie ma. I tak parę razy przyszła, a potem przyszła już raz, jakoś tak było bliżej pod jesień, no i tu podała rękę, i z płaczem, to znowuż się dowiedzieliśmy od naszych sąsiadów, że ona wyjeżdża do Niemiec."

  • Full recordings
  • 1

    Lubcz Wielki koło Krzyża , 21.05.2007

    (audio)
    duration: 04:26:13
Full recordings are available only for logged users.

Po dwóch czy po trzech dniach wróciła Niemka I była bardzo zdziwiona, że my byliśmy w jej mieszkaniu

Bogusław Szumowski
Bogusław Szumowski
photo: Pamět Národa - Archiv

Ur. 8 stycznia 1936 w Nieświeżu. Jego ojciec zajmował się handlem, prowadził własny sklep. Po zajęciu Nieświeża przez Armię Radziecką w 1939 roku ojciec Bogusława Szumowskiego został zatrudniony przez Sowietów jako woźnica. Podczas okupacji niemieckiej był więziony i torturowany przez Niemców. W kwietniu 1945 roku, z obawy przed wywózką na Syberię, rodzina Bogusława Szumowskiego wyjechała z Nieświeża do Polski, na „ziemie odzyskane”. Już po zakończeniu wojny, w maju 1945, dotarła do Krzyża, gdzie osiedliła się na gospodarstwie w Lubczu Wielkim. Bogusław Szumowski skończył w Krzyżu szkołę podstawową i zawodową. Po przejściu ojca na emeryturę przejął po nim gospodarstwo rolne. Po 1989 dwukrotnie był radnym miejskim w Krzyżu. Mieszka w Lubczu Wielkim.