Regina Chwirot

* 1933

  • "I później poszłam do ogólniaka, skończyłam, zrobiłam maturę, chciałam iść na medycynę, ale się nie dostałam, bo głównie się wtedy chłopcy dostawali. Zresztą chemię nie bardzo opanowałam, i wyszłam za mąż. Miałam 19 lat i wyszłam za mąż. Mąż był oficerem. Musieliśmy wyjechać na 2 lata do Rzeszowa. Byłam tam nieszczęśliwa. Tęskniłam do Gdańska. Tam urodziła się moja córeczka, i męczyłam wtedy tego męża, że nie chcę tam być i w końcu dostał zgodę na powrót do Gdańska. Zaczęłam pracować. Pracowałam w telefonach, to znaczy w księgowości. I mój mąż zginął tragicznie. Zostałam sama z córeczką. Zmieniłam pracę. To znaczy, ponieważ ciągle mówiłam o tej medycynie, że… To jakoś się dyrektor dowiedział, i się zrobiła atmosfera trochę nieprzyjemna. Rodzice mówili, że mi pomogą, córeczką tam się zaopiekują. Ale zarzuciłam te plany. I zmieniłam wtedy pracę, poszłam do urzędu miejskiego do pracy. W międzyczasie wyszłam drugi raz za mąż. Poszłam do urzędu miejskiego i któregoś dnia musiałam zastąpić, wtedy nie był prezydent miasta, tylko przewodniczący miejskiej rady to się nazywało. I musiałam zastąpić sekretarkę, ona dłuższy czas chorowała. A ja byłam tam akurat nowa, i żadna starsza nie chciała iść, bo wiedziała, co to jest. Bo wtedy on był tym przewodniczącym, i on to był człowiek pełen energii, a w Gdańsku się budował i tunel, i domy, i rozwijał się przemysł w porcie, i w stoczniach taki był rozwój, on był taki pełen energii, dwie sekretarki by mu może nie wystarczyły. Ale mnie się tam podobało".

  • "Mieszkałam tu w pobliżu. Miałam dwoje rodzeństwa. Byłam wtedy najstarsza. Miałam 6 lat w 39, moja siostra 3 latka, a mój brat się wówczas urodził. 1 września zaczęło się to bombardowanie na Westerplatte. Mieszkałam tu w pobliżu i widzieliśmy te samoloty, które ciągle się tam obniżały. To był początek wojny. Przed tym nasza rodzina była dosyć dobrze sytuowana i naprawdę prowadziliśmy szczęśliwe życie. Ale na początku wojny, na początku 40 roku, mój ojciec został już powołany do wojska niemieckiego i moja mama wtedy nie chciała być tu we Wrzeszczu, bo urodziła się na Stogach. To się nazywało Heubudir (01.38), w pobliżu lasu i chyba najpiękniejszej plaży, jaka w ogóle istnieje. I tam mieszkała jej siostra z szóstką dzieci, i myśmy wrócili na te Stogi, bo to dla mojej mamy było najważniejsze miejsce. Nie mogła się… Tam się urodziła, mieszkała, tu do Wrzeszcza nie mogła się przyzwyczaić. I tak się toczyła wojna. Moja mama pracowała, moje rodzeństwo do przedszkola, ja do szkoły. I te początkowe lata były też takie spokojne. Właściwie to kobiety tylko bały się listonosza, że będzie jakaś wiadomość straszna, że ojciec, syn zginęli w tej wojnie. Potem były już naloty coraz częściej. I od stycznia napływało bardzo dużo ludzi ze wschodu, uciekinierów. Myśmy także mieli dwie panie, i trzeba było ich mieć w mieszkaniu. Z tym, że większość wyjechała dalej. Ale część ciągle była. I było coraz więcej tych nalotów. I moja mama któregoś dnia powiedziała, pomimo, że ostatnim razem, jak mój ojciec był w 44, to coś już tak przeczuwali. I się umówili, że cokolwiek się nie stanie, spotkamy się na Stogach. Dlatego moja mama, mimo, że część rodziny już wyjechała do Niemiec, i nas namawiali, zawsze mówiła, że nie, ona tak się umówiła i poczeka. Ale któregoś dnia już było tak strasznie, że mama mówiła, że wobec tego my też wyjedziemy. Na Stogach trzeba było iść przez las, albo ulicami dojść do miejsca, gdzie statki odpływały w kierunku Szwecji, Danii czy Niemiec. Z tym, że byliśmy na następnej ulicy i nagle taki rosyjski samolot krążył nad nami, coraz niżej. Ja miałam torbę z cukrem, bo nasz lekarz domowy powiedział, że jeśli się ma cukier i wodę to można długo żyć jeszcze. Więc dźwigałam ten cukier, miałam 11 lat, a moja mama i to młodsze rodzeństwo plecak i walizkę. Moja mama doleciała z tymi małymi do pierwszego domu, a ja upadłam z tym cukrem na chodniku. A samolot coraz… ten. W tym momencie przybiegł niemiecki żołnierz, złapał mnie, i wsadził mnie pod ciężarówkę. Ja w ogóle wcześniej nie widziałam, że tam stał taki wóz z końmi. Ten strzelał i strzelał, słyszeliśmy tylko, jak te kule padają na to. I jak to się skończyła, wyszłam z tego, a moja mama wyleciała, żeby mnie jeszcze zabrać. Ale widziała jeszcze ten moment, jak on mnie tam… I całe szczęście, że ona nie wybiegła, bo zginęłaby i co ja bym wtedy z tymi małymi dziećmi robiła. Wtedy moja mama powiedziała, że wobec tego my nie uciekniemy. Zostaniemy w naszym bunkrze, bo mieliśmy na Stogach, dla naszych domów był specjalny mocny bunkier".

  • "Tutaj jako mała dziewczynka, we Wrzeszczu mieszkaliśmy. To było 3-pokojowe mieszkanie, z łazienką, z kuchnią dużą w kafelkach. W jednym pokoju były gdańskie meble, które dostała moja mama w prezencie, bo mój dziadek miał skład drzewa. Pamiętam jeszcze… Takie wielkie, koło Wisły. To drzewo przypływało Wisłą z góry. Nam się bardzo dobrze powodziło. Mama miała fortepian, bo uczyła się jako dziecko. Z takiej zamożniejszej rodziny, uczyła się francuskiego, angielskiego i muzyki. I słuchała zawsze tej muzyki klasycznej. Jak jeszcze byłam małą dziewczynką to myślałam: Boże, to jest nudne. A teraz mam w pokoju i w kuchni, i wszędzie Mozarta, Beethovena. Szopena też trochę, bo po wojnie to przeważnie tylko Szopen, nie? Ale moja mama odkryła, że w radio, jak się ma dobry aparat, to po wojnie, nam było z początku ciężko, nasz dom był spalony, to nie była nasza własność. A tam, gdzie żeśmy się przeprowadzili to były stare domy. Nie było łazienki, ale co było bardzo ważne. Moja mama bardzo organizowała to życie. Zawsze mówiła, że pamiętaj do końca życia, zawsze jak wrócisz do domu, musi być obiad. I zawsze czekała z obiadem, co nie było takie proste, bo każde dziecko wracało o innej porze, ojciec o innej. Święta to organizowała cudownie. Kupowała miesiąc temu, czy urodziny, musiała być nowa sukienka… Później to bardzo brakuje. Z tym, że starałam się też, i później swoim dzieciom… Ale pamiętam ze swojego domu zawsze ten zapach pierników, które się piekło już wcześniej, w blaszanych puszkach były chowane przed nami. A jak ja pytam teraz swoje dzieci, z czym kojarzy się Wam Wigilia, jak byliśmy razem? To mówią, z pomarańczami. Bo pomarańcze, jak byliśmy na święta, można było czasami dostać kilo. I było unter, pod choinkę to się nazywało, ze słodyczami. I nie było u nas 12 dań, czy ileś, bo pamiętam jeszcze z mojego domu rodzinnego, my tylko patrzyliśmy zawsze na te słodycze. Bo tak na co dzień to było jakieś ograniczenie. Patrzyli na to dziadek i wujkowie, żeby mi za dużo nie wpychali. To właśnie moja mama zawsze tak pięknie przygotowywała. K. M.-M. A co się dostawało pod choinkę, jak Pani była małą dziewczynką? R.Ch. Nie liczyło się nic z ubrania, bo to i tak musisz mi kupić… czy buty… To się nie liczyło. Ale to na bieżąco. Pamiętam, że moja mama przepadała za zabawkami, kupowała nam z drzewa, drewniane. I mój syn ma teraz 44 lata, i jeszcze ma kaczkę drewnianą z tym sznurkiem, czasem ją jeszcze wyciąga i pokazuje, że to od babci. Książki, to na pewno też. I czasami jednak coś z ubioru. Ale po wojnie nie było nam już tak dobrze, jak przed wojną, i później… Ja dosyć wcześnie wyszłam z tego domu . Najdłużej została moja siostra, synek był mały i mówił dwoma językami, babcia mówiła. Kiedyś moja mama wyszła wieczorem i ja tak z nim szłam szukać babci, a on powiedział (05.49- niem), i tak pokazywał. Tak, że on i po polsku, i po niemiecku. Jeszcze trochę pamięta. Natomiast moja mama często zabierała do nas, nie wiem, z jakiego powodu, jak ciocia była chora, to jej dziecko było u nas. Mam kuzynkę ze strony ojca, bo ze strony matki wszyscy wyjeżdżali, a ojciec miał brata, który pracował w stoczni, i całą wojnę pracował, całe życie w stoczni. Słabo mówił po polsku i chyba w ogóle w 45, nigdy nie musiał iść do wojska, bo widocznie ta praca była taka ważna. I po zakończeniu wojny on poszedł do stoczni zobaczyć, a tam go powitali, i go zatrzymali, że ma już tą pracę. Tam znajomość języka nie była… Ale znajomość tego metalu, czy tych rysunków, i on tu pozostał. Został też tutaj. Natomiast trzeci brat się odnalazł, był tu krótko. Ożenił się, a niedługo potem oni uciekli do Niemiec".

  • "Dla naszych domów był specjalny mocny bunkier. I tam siedzieliśmy któregoś dnia w lecie i ktoś powiedział, że się nasz dom pali. Paliła się cała ulica, tylko dwa domy zostały. Tu jeden z panów mieszka, to był nasz sąsiad, też się dom jego spalił. I tak siedzieliśmy w tym bunkrze, aż któregoś dnia weszli Rosjanie. I oczywiście pierwsze słowo to uhl, uhl (niem? 05.55) I kobiety, tam przeważnie były kobiety i dzieci, więc one dawały swoje obrączki, pierścionki. Oddawały z tego strachu. Byliśmy 11 czy 12 dni w tym bunkrze tylko z cukrem. Tak, że z początku głód bolał, ale później człowiek był zupełnie apatyczny. Ja też tak siedziałam, taka apatyczna. A przy mnie siedział staruszek, któremu tydzień czy dwa wcześniej córka zginęła w czasie bombardowania. On siedział taki niepocieszony, biedny. Trochę go karmiliśmy tym cukrem. I jak Rosjanin podszedł bliżej, to od niego też chciał zegarek. A on tak siedział i się trzymał za te kieszenie. I Rosjanin go zastrzelił przy mnie. Wtedy się ocknęłam na dobre, bo widziałam błysk. Rosjanin najpierw przejrzał mu kieszenie i wyciągnął z kieszeni malutki damski zegarek, pamiątkę po tej córce. Mnie pogłaskał po głowie. Jak przeszli już przez ten bunkier, to nas wypędzili i popędzili aż do Gdańska, do kościoła świętego Mikołaja. I tam byliśmy do końca wojny. Mieliśmy ławkę, myśmy z siostrą spały na podłodze, bo te ławki wąskie. Na gazetach spałyśmy. Było bardzo zimno, wtedy był już kwiecień i było, pamiętam, że ten kościół się nie spalił, ale u góry były dziury i widzieliśmy niebo i gwiazdy. I tam kobiety były zawsze zmuszane, musiały oddawać swoje dokumenty, do zakopywania trupów, koni w tych lejach bombowych. I też któregoś dnia… To są takie momenty, które pamiętam najbardziej. Któregoś dnia weszła kobieta, Rosjanka, żołnierz nie wiem, jak się ten… I zaczęła wyciągać taką starszą panią z ławki, która nie wyszła. A ta się tam jakoś przytrzymała, ona odwróciła ten karabin i tą drewnianą częścią uderzyła ją w głowę. Zabiła ją. Ja wtedy uciekłam ze swoim rodzeństwem. I tam byliśmy do końca, aż do 9… czy 8 maja. Wtedy odetchnęliśmy, że możemy iść do domu. Koniec wojny. Ja tylko patrzyłam na niebo, czy nie ma samolotów, bo wciąż mi się zdawało, że jeszcze znowu nalecą. I byłam taka szczęśliwa, że nie ma samolotów, i że już nie będzie".

  • "Mój ojciec się z tym pogodził, bo bał się przecież wyjazdu i bał się wszystkiego, i taki był zupełnie… Natomiast moja mama to na pewno cierpiała. Moja mama to strasznie przeżywała. To wiem. Bo ja to jakoś tak czułam. I dlatego te książki tak czytała, i tak żyła w swoim świecie. Ale w stosunku do tego to była pełna energii, jeśli chodzi o dom, o kuchnię i w ogóle. Tylko chciała jakieś lepsze radio. Radio było po wojnie. Takie małe radyjko stało na szafie i było włączane. Było podłączane i włączane jak tutaj ta stacja gdzieś. Później mama dostała takie czeskie radio, gdzie łapała cały świat i była szczęśliwa. W Wigilię dzwony kościołów gdańskich, to w Niemczech była Wigilia. I potem już w tych 60-tych latach mówiła, że chciałaby mieć takie duże radio, z takimi głośnikami, duże radio. I mi się udało takie radio kupić".

  • "Ale nie mogliśmy tak zostać. Ojciec poszedł, postarał się o obywatelstwo polskie. Pod warunkiem, że my pójdziemy do szkoły. Musieliśmy iść do szkoły. Dwa miesiące to była jedna wielka kłótnia. Mama nie chciała zostać, ja nie chciałam zostać. A moje młodsze rodzeństwo było zadowolone, że w ogóle mieli coś do jedzenia, tata jest i spokój jakiś. Normalne życie właściwie. I ja przyszłam z tej polskiej szkoły. Nauczyciel mnie zbił zaraz na początku, bo kazał nam śpiewać kolędy i ja nie znałam polskiego. I widocznie mi nie poszło. Strasznie mnie kijem tu… W któreś ramię. I pomyślałam, że dostałam za tą wojnę, za to wszystko, że jego żona chora… Całą tą złość chyba na mnie wyładował, bo ja nie śpiewałam zbyt głośno, czy ten… Ale w domu o tym nie powiedziałam wcale. W każdym razie przychodzę któregoś dnia do domu, i mama mówi, że wiesz, ja się tu urodziłam, i ja chcę tu umrzeć. I wtedy nastał spokój. Że myślała… Wtedy cała trójka już poszła do tej szkoły. Ja miałam rok opóźnienia, przez to, że chodziłam już do pierwszej średniej niemieckiej. Nasza szkoła była ewakuowana do Juraty i w styczniu w 45 roku moja mama mnie zabrała. To był dla mnie koniec niemieckiej szkoły, a potem do polskiej, to musiałam się cofnąć. Bo były tylko od 1 do 4 klasy ten. Ale dosyć szybko się nauczyłam polskiego".

  • Full recordings
  • 1

    Gdańsk, 05.09.2012

    (audio)
    duration: 01:53:45
Full recordings are available only for logged users.

Koniec wojny Ja tylko patrzyłam na niebo, czy nie ma samolotów, bo wciąż mi się zdawało, że jeszcze znowu nalecą I byłam taka szczęśliwa, że nie ma samolotów, i że już nie będzie

Urodziła się 11 września 1933 w Gdańsku - Wrzeszczu jako najstarsza z trojga rodzeństwa. Jej ojciec został powołany do Wehrmachtu w 1940 roku, a matka z dziećmi wróciła do swojego domu rodzinnego w Gdańsku - Stogach. Regina chodziła do niemieckiej szkoły podstawowej i zaczęła pierwszą klasę gimnazjum. Pod koniec marca 1945, po nieudanej próbie ucieczki z miasta, cała rodzina przeniosła się do bunkra, gdzie po kilkunastu dniach odkryli ich Rosjanie. Wszyscy zostali przegnani do kościoła św. Mikołaja, gdzie dotrwali do końca wojny. Ich dom został zbombardowany i spalony. Matka i brat chorowali na tyfus. Rodzina znalazła sobie mieszkanie i została po wojnie w Gdańsku w oczekiwaniu na ojca, który powrócił w grudniu 1945 z niewoli w Norwegii. Matka chciała wyjechać do Niemiec, ale ojciec zdecydował, że zostają w Gdańsku. Regina zaczęła chodzić do polskiej szkoły, ukończyła liceum, zaraz po maturze wyszła za mąż i wyjechała do Rzeszowa, gdzie urodziła córkę. Po dwóch latach wrócili do Gdańska, mąż wkrótce zmarł, a ona podjęła pracę jako księgowa. Następnie zatrudniła się w Urzędzie Miejskim; ponownie wyszła za mąż, urodziła syna. Pracowała jako sekretarka przewodniczącego Rady Miejskiej i jako tłumaczka, wyjeżdżała w delegacje do Niemiec. Przepracowała 30 lat w Urzędzie Miejskim, a następnie 8 lat w konsulacie niemieckim w Gdańsku.