Lucia Kowalska

* 1931

  • "Ale przedszkolankę mieliśmy fajną w Jarotach. Pani Dobrzyńska. Ale jak na imię miała? Elizabeth… Elżbieta Dobrzyńska. To fajna była. Bo jak moja mama zmarła, to ona przyszła z tymi dziećmi, mnie wzięła na rękę. – Zobacz – mówi – twoja mama. A ja miałam 4-5 latek. – To ona tylko śpi. – No tak – mówię – ona tylko śpi… Ale ona taka fajna była, że… Do przedszkola ja chodziłam też. Fajna była. Byliśmy biedni, to ona mi zawsze… Miałam iść na dużej przerwie… Bo przedszkole było obok – następny dom – szkoły. To mówi: - Na przerwie przychodź, to weźmiesz sobie kanapki albo dam ci na bułki. To zawsze mi tam dawała albo kanapki, albo bułki, tak. Bardzo dobra była".

  • "Półtora roku pracowałam w geesie to tak: cztery tysiące… 4500 zarabiałam na dawne, dawne pieniądze, a 500 zł kosztował kilogram schabu z kością. To ja rano zjadłam jedną bułkę suchą i jedną oranżadę. To było moje na cały dzień. A w niedzielę tylko kościół i książka. Bo nie było z czego. Ja musiałam stancję zapłacić 800 zł, to bez grosza też nie można było być, to też coś sobie kupić, na skórę, jak się mówi. No, i tak. Aż przyszła koleżanka z Purdy, to ona miała dom tam i mieli dwie krowy, i tego, to zawsze masła przywiozła trochę (zrobili masła) i chleb jej upiekli, i szynki namielili wędzonej. To wtedy się trochę coś zjadło. I wtedy już lepiej się dostawało pobory, to już u takich Schulzów my się stołowaliśmy we dwie – w Klebarku. Ale półtora roku, to mówię, że bieda, bieda. Sucha bułka i oranżada, to było całe dzienne wyżywienie".

  • "Ciotka mnie posłała do Klebarka, żeby załatwić mąkę, bo... I po żniwach – to był 1948 rok – po żniwach można było oddać zboże. Ja poszłam, ale nie wiedziałam do kogo, do jakiegoś pana z Samopomocy Chłopskiej, to pytałam tam. To mówi: - Siadaj tu, będzie tu... Bo jest na obiedzie, jak będzie szedł, to ci powiem, który to jest. No i wychodzi jeden pan, i ta panienka mi mówi: - To ten. No, to ja za nim. Poszedł do biura, to zapukałam, postojałam, zapukałam trochę. Mówię, że: - Ja do pana. – Tak? Mówię: - Pan jest z Samopomocy Chłopskiej? – Tak. To mówię: - Ja w takiej i w takiej sprawie, ciotka mnie przysłała. – To – mówi – to masz załatwione. Ale co ty robisz? Ja – mówię – jeszcze nic, bo mam dostać za dwa tygodnie na poczcie w Olsztynie robotę. – A u nas byś nie pracowała? Bo on był kierownikiem geesu w Klebarku. No – mówię – muszę ciotkę spytać, bo nie wiadomo czy mi pozwoli tak daleko od domu. Bo to ponad 10 kilometrów jest. – Ale jutro mi odpowiesz. No, to znów na rower i pojechałam. I mówię, że nie. A w Bartągu w sklepie, no, w Bartągu, bo to blisko domu, 3,5 kilometra, to może mi pozwoli. Bo ja chciałam pieniądze zarobić, bo to nie było co jeść i nie było pieniędzy. No, a miałam siedemnaście lat już. No, i wtedy mówi... Dobrze, to pójdę do Bartąga, ale koleżankę musisz sobie wziąć, bo tam duży sklep. Ale żadnych żyrantów, nic, żadnych pożyru nie potrzebowałam, nic. I z koleżanką tam poszłyśmy, to byłam 6 tygodni. Do Olsztyna do Społem się jeździło po towary, to wynajmowałam furmanki z Bartąga, z Jarot. Ale za 6 tygodni przyjechał z księgową i mówi: - Ile masz towaru? Ja mówię: - Tu raport, to tyle musi być. Spojrzał: - Nie ma. Ja mówię: - Musi być, bo ja nie kradłam. I musi być to! No, i zrobili remanent, wszystko w porządku. On mówi: – To teraz idziesz i tak do Klebarka. I co zrobić? Bo do księgowości potrzebowali. Mówił: - Bo ty jesteś za cwana na sklep tu. No i w Klebarku pracowałam 31 lat. W Klebarku, potem w Olsztynie – GS Olsztyn był, potem GS Dywity… To tak 31 lat pracowałam. I potem poszłam na rentę, bo ciśnienie miałam wysokie".

  • "Jeszcze wujek z niewoli przyszedł, mojej mamy młodszy brat. To przyszedł tam też do nas, ukrywał się w stodole na sianie, bo Ruskie nie dawali żyć. I potem już Dyrekcja Kolejowa w Olsztynie była wypalona, a on był murarzem, to jeździł tam murować wewnątrz, tynkować itd. No i raz przyniósł 500 zł, takie brązowo-pomarańczowe, pamiętam jak dzisiaj. I mówi: - Idź teraz na rynek i kup babci – bo babcia leżała chora – kawałek… Kup pół litra oleju, kawałek słoniny i dla babci biały chleb. Ja poszłam. A ten rynek był tu, gdzie teraz ZUS jest, takie stragany stały tam. Trzymam te pieniądze tak twardo, żeby każdy widział, że mam, bo powiedzą, że nie mam czym zapłacić, nie? A taka pani przede mną – takie stały kramy z wędliną – to mówi: - A tej kiełbaski proszę dać mi spróbować i tamtej, i tamtej… Tak sobie myślę: i ja dawno nic nie jadłam, może i mnie da spróbować ten pan? I trzymam te pieniądze tak i mówię: - Może by mi pan dał spróbować tej kiełbaski? No, to tam taki plasterek ukroił. No i : - Dziękuję, nie wezmę. No, i tak. I tylko pieniądze wydałam na to, co wujek kazał i koniec. Jak wujek zachorował potem, jak babcia już umarła… W tym dniu on był chory i przeziębiony, poszedł do lekarza. Mówi: - Ja idę do lekarza, do miasta. A babcia woła, żeby rybów kupił. To tak sobie myślałam: - No, a co jak ona odejdzie… Bo na drogę muszą się na jeść, i czegoś, na co mają apetyt… No, to mówię, wujek jeszcze przyjdzie, to nie będę sama. A wujek nie przychodził, a jak przyszedł, to już babcia nie żyła, bo o pierwszej zmarła".

  • "A po wojnie, to byłam… W 1946 poszłam do tej ciotki, to w 1946, w czerwcu, poszłam do Morąga do tej szkoły. Bo przyjechał wujek z Anglii. Był w polskim wojsku w Anglii i przyjechał z powrotem. I ja widziałam… Oni mają tam duże gospodarstwo w Jarotach. I on przyszedł nas tam odwiedzić. I ja byłam w kuchni, a on z ciotką siedział w pokoju, tu otwarte drzwi. I mówił tak do ciotki: - Co ty myślisz z tą dziewczyną zrobić? Ona służącą u ciebie nie będzie. Ciotka mówi: - Ja nie chcę, ale trzeba szukać miejsca, żeby się czegoś nauczyła. No i on mówi, że jak dostanie pracę w tym Uniwersytecie Ludowym, to on mnie weźmie – tam, do tego uniwersytetu. I przyjechał drugi raz i mówi: - To możesz ze mną przyjść… Ja mówię: - Ja sama nie pójdę, bo ja nigdzie nie byłam i się boję. To on mówi: - To poszukaj sobie koleżankę. To taką Rogawską Józkę z Jarot wzięłam i my obie pojechałyśmy do Morąga, do tej szkoły. No i tam byłyśmy, no i wsio".

  • "W Klebarku to był Gminny Ośrodek Partyjny, ale ja nie należałam. Mnie parę razy wezwał ten cały… i mówi, że: - Pani musi należeć do Partii. Ja mówię: - Nie muszę. I nie będę należeć, najwyżej… - To – mówi – pani jest na stanowisku… Mówię: - To mało szkodzi… To weźcie wyrzućcie mnie, ale ja nie będę do Partii… Bo u na w domu nikt nie należał i ja nie będę – mówię. No. A oni kiedyś przyjechali, taka czarna Wołga, z Olsztyna z Komitetu Powiatowego i też mówią: - My do pani. Ja mówię: - Tak? – Ale z samą panią chcemy rozmawiać. To Marysia, taka koleżanka była, mówię: - Idź, to ja porozmawiam. To mówią: - Przyjechaliśmy – wie pani, po co? Mówię: - Nie wiem, ale na pewno się dowiem. – No, tak. Chcemy, żeby Pani poszła do Partii, wstąpiła, bo pani jest na stanowisku. Ja mówię: - Mało tego… Zrobicie… Owszem, przyjdźcie do mnie, jak zrobicie porządek w Partii, że mnie nie będzie wstyd z takimi należeć. Że się wstydzę iść, że do jednej partii należymy. Nie. Mówię: - To wtedy przyjdźcie do mnie. Ale nie przyszli, bo ich nie wyrzucili, takich pijaków".

  • "P. F.: A jak się wojna kończyła, jak Armia Czerwona tutaj wkraczała, to co się działo? Pamięta Pani ten moment? L. K.: Tak, pamiętam. Osiemdziesięciu trzech zabitych w Jarotach było. Osiemdziesiąt trzy osoby, tak. I o był okropny naród. Ja nikomu nie życzę tego narodu, żeby tu gdzieś przyszedł… Coś okropnego. P. F.: I kogo oni zabijali? Gospodarzy czy… L. K.: No, jak byli pijani, to byle kogo. Aby zabić. No, a takich, że gdzieś zdjęcia znaleźli Hitlera czy coś, to już na pewno zabili. P. F.: Ale w waszej rodzinie nikogo nie zabili, w tym gospodarstwie? L. K.: Nie, ale w Jarotach u Pękwitów siedem osób zabili, bo te kobiety nie chciały iść z nimi spać. To pozabijali wszystkich. I dużo było… Tam koło szkoły leżał jeden, co tak… Aaa… Nie, nie, nie… Bo w starym Olsztynie była gorzelnia, i jak się upili, to w Szczęsnym 120 osób podobno zabili, a w Jarotach 83, to tak niedaleko jedno od drugiego, nie? P. F.: A Pani w tym czasie była w Jarotach? L. K.: Oczywiście. P. F.: I co? Chowaliście się przed nimi? L. K.: Tak. U Ratkich byliśmy. Tam, to jak przyszli, to tymi giwerami tylko latali. Nas było trzydzieści parę osób w jednym pokoju, to na ziemi spaliśmy. I wszy oni mieli, i wszystko. Coś okropnego. Nie do opowiadania. I do roboty nas wzięli, ja byłam w laczkach, to… Wy nie wiecie, gdzie to tam wszystko jest w Jarotach… To krowy doić i poić. Jak człowiek nie umiał, to co zrobić? To poić musiał. A zima, zimno. Tak, tak jest".

  • Full recordings
  • 1

    Olsztyn, 06.09.2012

    (audio)
    duration: 01:22:27
Full recordings are available only for logged users.

Bo ja chciałam pieniądze zarobić, bo to nie było co jeść i nie było pieniędzy No, a miałam siedemnaście lat już

Lucia Kowalska
Lucia Kowalska
photo: Pamět národa - Archiv

Urodziła się w 1931 roku w Jarotach pod Olsztynem. W 1936 roku zmarła jej matka, ojciec ponownie się ożenił, a ją wychowywała babcia, która zmarła w 1946 roku. Po wejściu Rosjan zmuszona była do pracy na folwarku. Potem pracowała zarobkowo. Zamieszkała u cioci w Jarotach. Uczyła się dwa lata na Uniwersytecie Ludowym w Jurkowym Młynie koło Morąga. W 1948 roku podjęła pracę sprzedawczyni w sklepie GS w Bartągu koło Olsztyna. Ukończyła kursy księgowości. Ponad 30 lat pracowała na różnych stanowiskach w GS w Olsztynie i okolicach. W 1951 roku wyszła za mąż za Polaka z Kujaw. Ma dwoje dzieci, córka wyjechała na stałe do Niemiec.